Maroko 2017b część 2

Cześć Czytacze, Nie odzywałem się, bo tak jakoś się nie składało. Może teraz uda mi się sklecić kilka słów. Siedzę sobie przy kawie w miejscowości Tan-Tan i czekam na Krzysztofa. Krzysiek to Amerykanin, choć twierdzi, że jest Rumunem. Może i jest. Typ ciekawy. Ożenił się z pół Półka pół Rosjanka i mieszkają w Rumuni. Żona obecnie opiekuje się mama w ... Warszawie. Ciekawy zaiste typ. Ale od początku. Przyjechałem, a w zasadzie przyleciałem do Maroka, żeby wyczyścić sobie głowę. Jest z czego, ale o tym może za jakiś czas. Tak więc jestem w kraju, który lubię. Niekoniecznie rozumiem, ale lubię. Lubię wolność i uśmiechniętych ludzi, a tacy tutaj są na każdym kroku. Nie wiem czy do końca wolni, ale z pewnością zadowoleni. Niezadowoleni nie uśmiechali by się na każdym kroku. Swoją podróż zacząłem od Agadiru, gdzie przyleciałem. Przy wyjściu z lotniska, bagaż ponownie przeszedł kontrolę w komorze. Pani kazała go otworzyć i pytała się czy nie mam drona. Czyżby nie można było latać dębem po Maroku? Muszę to sprawdzić. Ale gdzie? Potem ruszyłem znaną mi drogą w kierunku Tiznitu. Ominąłem go i przez Sidi Ifni pojechałem do Gulmim. W Sidi Ifni byłem 2 lata temu. Do Gulmim nie dojechałem. Odbiłem wtedy w lewo do Taty i do Furm Zgid. Droga znana ale nieco inna. Mogłem przyjrzeć się temu, co umknęło mej uwadze wcześniej. Góry piękne, niskie ale piękne. Porośnięte plantacjami agawy. Nie było za ciepło. A prognoza przepowiadała przelotne opady. Za każdym razem chciałem zobaczyć, jak woda płynie w suchych na ogół korytach. Drugą noc spędziłem nad oceanem ale chyba trzecią lub czwartą pod starym drzewem oliwnym. Nie wiem ile ma lat, ale wygląda na przynajmniej 2 razy starsze ode mnie. No i stało się. Zaczął padać, kropić deszczyk. Szła noc i trzeba było rozłożyć namiot. Domek, mój domek. Mały ale tylko mój. I rozłożyłem. Rozłożyłem na trakcie stróżki wody spływającej z pola. Nie, że nie zdawałem sobie sprawy, że może płynąć tędy strumyczek. Ale nie było innego żadnego w miarę równego miejsca, a deszczyk przestawał kropić. Cichł. Więc byłem bezpieczny. Ale przezornie pochowałem wszystko do sakw i worka i przygotowałem się na powódź. I nie zawiodłem się. Strumyczek podciekł pod namiot. Poczułem pod sobą jak materac się rusza, jakbym leżał na łóżku wodnym. I tak też było, tyle że byłem sam w czarnej kuli a obok nie leżała bląd piękność, tylko sakwy. Takie to jest życie. Spakowałem się jeszcze szybciej niż szybko i w nogi na przystanek. Stamtąd do następnej wei. A nocleg znalazłem w zamykanej od środka i czystej przybudówce. Tak to doświadczyłem mocy marokańskiej wody z nieba. Nie dziwią, że takie są porozrywane koryta suchych rzek, skoro góry są łyse, a ziemia to w większości kamienie. Stąd też zrozumiałem po co są budowane murki równolegle do zbocza. W ten sposób osłabia się moc wody i nieco się ją spowalnia aby gleba ja wchłonęła. Stąd też studnie i ujęcia w okolicach takich strumyczków, jak ten co mnie zaatakował. Doświadczenie całkiem nieźle, pod warunkiem, że w pełni jesteśmy na nie przygotowani. Zwłaszcza mentalnie. Pojechałem potem grzecznie do Gulmim i tam spędziłem 2 noce w hoteliku. W Gulmim poznałem Ahmeda, Saharyjczyka. Tłumaczył mi, że Sahara Zachodnia to nie Maroko. No i ma rację, to są ziemie zagarnięte jak kiedyś Polska zniknęła rozebrana przez zaborców. Tym razem nie mam się gdzie spieszyć. Miałem jechać w Atlas, a pojechałem na Saharę. Przede mną 2 tygodnie Wielkiej Piaskownicy po lewej i Atlantyku po prawej. Czasami coś wrzucę na fejsbuka, więc tam też zaglądajcie http://facebook.com/grzegorz.balrazar.kujbida Wczoraj przejechałem po raz pierwszy ponad 100 km. Ciekawe czy następne dni będą lepsze. Czekam na Krzyśka, amerykańskiego Rumuna ożenionego z pół Półka a pół Rosjanka. Gadającego po polsku, rosyjsku i Bóg wie jakiemu jeszcze. Droga wzdłuż Atlantyku jest jak autostrada rowerowa. Dziś spotkałem, a nie wczoraj ich spotkałem, parę z Barcelony jadąca dookoła Swiata, wcześniej Tadka z Czech, amerykańskiego Rumuna, a za mną jadą znajomi Robba z Polski. Za dużo nas tu. Robi się tłoczno.