Maroko 2017b część 12

Witajcie moje Drogie Czytanki i Drodzy Czytacze,



Wyjechałem z pięknego targowego miasteczka, nigdzie się nie spiesząc. Wyjechałem ok. 11, a miałem do przejechania niewiele, bo jakieś 65 km. Nie śpieszyłem się z wyjazdem, bo do czego miałem się spieszyć? Do Agadiru? Do turystów? Po co? Chciałem zaczerpnąć jeszcze tych ostatnich smaków dzikiego Maroka, bez turystów Maroka. Dotknąć raz jeszcze atmosfery nieskażonej turystyczną bryndzą. Odwzajemnić szczery i bezinteresowny uśmiech. Przejść się wśród straganów i wejść do sklepików z najnowszymi smartfonami. Tak, to chciałem jeszcze. Wiedziałem, że następne takie miejsce będzie za Insz Allah. Może za miesiąc, a może za rok, a może wcale. Insz Allah jak mawiają wszyscy w Maroku i nie tylko tu, jak mawiają Muzułmanie. To coś, jak nasze dawne, "jak Bóg da", już tak bardzo zapomniane. Czasami można je jeszcze usłyszeć z ust starszych pań we wschodniej części Polski.
Ruszyłem pod górę nieśpiesznie. Góra przecież nie ucieknie, góra jest tam od zawsze. Nawet była tam wcześniej, niż Mahomet.














Góra, pod którą miałem wjechać. Jedna z ostatnich gór na moje prawie 3 tysiąc kilometrowej włóczędze po moim drugim ukochany kraju.
Zostało mi do lotniska niewiele, ponad 150 km. Banał i prostota. I znowu jechałem przed siebie, pośród gór, mijali mnie, albo ja mijałem uśmiechających i pozdrawiających Marokańczyków. Szkoda, że w moim kraju tak się ludzie nie uśmiechają.
Przejechałem te 70 km i czas było rozbić namiot. Była to ostatnia noc w namiocie, pod starym drzewem arganowym. Nocleg, gdzie mogłem znowu pobyć sam ze sobą, gdzie miałem całą przestrzeń dla siebie. W oddali ośnieżone szczyty Atlasu Wysokiego i zachodzące Słońce, a po drugiej stronie jezioro i zapora zapewne z elektrownią. Księżyc przez pół nocy oświetlał okolicę, nie był w pełni, ale światło sierpowe wystarczało aby nie czuć się zupełnie samotnie.
Wyspałem się jak rzadko kiedy. Świeże, górskie powietrze i księżyc zawsze działają na mnie kojąco. A rano PRZEMYŚLana KAWA, ostatnia torebka czegoś fasolowego i jazda w kierunku Agadiru, do którego nie miałem dojechać.
Po drodze, ostatnie "rzuty okiem" na ośnieżony Atlas, następna górka do wjazdu, tadżin, następna górka (no nie taka górka, 6 km podjazdu i 400 m w pionie), posiłek w sklepiku.
Ten ostatni przystanek zapamiętam na długo. Młody chłopak, poczęstował mnie jeszcze ciepłym chlebkiem i dwoma miseczkami oleju. Jedna z olejem z oliwek, a druga z arganowym. Oba przepyszne, oba świeżutkie, oba wspaniale pachnące. Do tego ciepły chleb. Uczta w gębie dla zmęczonego rowerzysty. Chłopak wraz z siostrą i rodzicami prowadził oprócz sklepiku, gospodarstwo olejowe, o ile można tak powiedzieć. Mieli trochę drzew arganowych i produkowali z ich owoców olej, który eksportowali do ... Równego na Ukrainie. Tak, na Ukrainę. Nawet kilka słów po rosyjsku znał. Wiedział też, że przed wojną, tam była Polska. Chwalił Maroko, Chwalił króla, mówił, że Maroko jest wspaniałym miejscem do życia. Po drodze rozmawiałemz wieloma ludzmi i nie wszyscy tak entuzjastycznie wyrażali się o życiu w Maroku. Oczywiście wszystko zależy od potrzeb, wizji, misji czy czegoś tam. Mamy tak samo. Jedni z nas chwalą życie w Polsce, inni narzekają. Jedni wyjechaliby natychmiast, inni za nic w świecie. Punkt widzenia zależy od wielu czynników. Ten jegomość, nie chciał wyjechać. Spotykałem też takich, którzy byli w Niemczech i wrócili. Niektórzy musieli inni, bo chcieli lub nie odnaleźli się w nieznanej im kulturze. Każdy szuka swojego miejsca na Ziemi. Jedni je znajdują szybko, inni szukają dłużej, a jeszcze inni szukają przez całe swoje życie i niekoniecznie je znajdują. Ot, taki los. Przy okazji, po drodze, udało mi się także zobaczyć i nieco samemu skosztować oleju z oliwek zaraz po wytłoczeniu i zaznać nielekkiej pracy wyciskacza olejowego.










Dojechałem w końcu na przedmieścia Agadiru, w znajome miejsce, gdzie byłem już kilka razy. Zakotwiczyłem w znajomym hotelu przy rondzie na przedmieściach, w miejscowości Izgane, w hotelu, który daje zniżki 30% dla żołnierzy. Nie wiem, czy dla innych niż marokańscy, ale spotkałem się z czymś takim po raz pierwszy. Znaczy po raz pierwszy podczas tego wyjazdu, bo wcześniej mieszkałem w tym miejscu i znałem tę jego zacną cechę.
Miałem ochotę pojechać na plaże, żeby w końcu zamoczyć nogę w Atlantyku, ale ugrzązłem na dobre wśród gwaru suku, nawoływań do modlitwy a wrzaskiem naganiaczy autobusowych. Bo Izgane jest dworcem przesiadkowym z Sahary, Marakeszu, Casablanki, Warzazat i innych miejsc. To jeden z większych dworców autobusowych, postój Grande Taxi i jeden wielki bazar. Turystów też na szczęście niewielu. Bo co mieliby robić tu, kiedy 10 km dalej jest Agadir i jego turystyczne atrakcje (ja co prawda nie znam żadnej).
Uwielbiam ten zgiełk, ten zapach spalin mieszający się z zapachem pieczonej ryby, gotowanych ślimaków czy smażonych naleśników lub pizzy berberskiej, zapachu omleta, kawy, tadżinu i przypraw ze straganu obok. Ta kakofonia smaków, zapachów, dźwięków jest fantastyczna. Co prawda, długo nie da się w niej być, ale 1-2 dni, to fantastyczne uczucie. Dodatkowo, poszlajałem się bez celu po suku i odkrywałem nowe jego zakamarki. Od wypasionych butików, po śmietnisko, na którym przedmioty uzyskują nowe drugie, trzecie czy nawet 10 życie. Uwielbiam takie miejsca. A pochowane w tam "stołówki" wręcz kocham.








Zrobiłem też zakupy, po 100 gram imbiru, kurkumy i cynamonu, patyczki do czyszczenia zębów zamiast pasty i szczoteczki. Niewiele tego, bo i limit bagażu niewielki, ale zawsze coś. Skarpetki, koszula na podróż, spodnie (tym razem zielone) , trzymadło do telefonu, jabłka, truskawki i 2 puszki z sardynkami. Ot, niewielkie zakupy. Obiecałem sobie, że niebawem przyjadę na większe. Można to zrobić za relatywnie niewielkie pieniądze. A kupić można naprawdę fajne rzeczy, poza oczywiście szlakami turystycznymi. Bo tylko w takich miejscach nie przepłaci się, bo tam, jesteś jednym z nich, a nie turystą, który może zapłacić trochę więcej. Należy jednak pamiętać, że jak się jest w miejscach turystycznych, czyli, gdzie jest cała masa turystycznej gawiedzi z całego świata, to można przepłacić. Ale należy zrozumieć, że oni tam pracują. To tak, jak na Krupówkach, czy Monciaku, ceny byłby takie, jak na rynku w Orłach lub Wielkich Oczach. Tam gdzie jest turysta, ceny zawsze są wyższe. I nie ma się czemu dziwić. Tak jest, tak było i tak będzie czy się to nam podoba, czy nie. Ja mam swoją metodę na naciągaczy i naganiaczy. Działa zazwyczaj w 90%. A to już jest całkiem sporo.

Ale wszystko dobre szybko się kończy. Tak i ta wycieczka niestety się zakończyła. Bez problemu zaokrętowałem się do samolotu i lecę. Wracam do rzeczywistości. Żal, że te 6 tygodni tak szybko minęły. Nigdy, nie miałem tak wielkiego uczucia niedosytu. Ale nie tego związanego z jazdą, choć trochę też, ale tego związanego z byciem ze sobą.